Pada przez większość drogi, w czasie której zaczynamy żałować, że wybraliśmy najkrótszą trasę zamiast nadłożyć 30km i jechać lepszymi drogami. Droga miejscami składa się w zasadzie z samych łat asfaltu (i ze świeżych dziur między nimi). Nie daje się jechać bezpiecznie szybciej niż 60km/h. Za to w końcu przestaje padać i docieramy do Fromborka w promieniach słońca. Zapominamy o początkowym planie stanięcia na miejscowym kempingu. Jest on zbyt daleko od centrum tego jakby nieco sennego i żyjącego leniwie miasteczka. Wjeżdżamy za to do portu rybackiego i zamawiamy smacznego sandacza w miejscowej smażalni. Szybko dostajemy od jej właściciela- Petera Pilarskiego pozwolenie na postój przez noc na betonowym placyku tuż przy jego smażalni, prawie przy samej kei. Od gościnnych gospodarzy dostajemy też na noc kluczyk do toalety i podłączenie do prądu. Na kolację Marti ma zachciewajkę na gofry... Niestety wszystkie gofrownie są już zamknięte wobec czego zajadamy się świeżo wędzonym łososiem i domowej roboty surówką kupionymi od naszych gospodarzy. Według świeżo zapoznanego turysty to właśnie Peter i jego żona mają najlepsze rybki w całym Fromborku. Po wieczornym spacerze po centrum miasteczka siadamy na falochronie i oglądamy najpierw malowniczą panoramę portu z górującą nad nim gotycką katedrą, a potem słońce zachodzące za Mierzeję Wiślaną. Dziubaki w tym czasie po objechaniu na rowerkach całego portu biegają po nadbrzeżnych kamieniach. Ledwo słońce zdąży się schować za mierzeję, a już szare chmury zasnuwają niebo. Nie pada jeszcze, lecz chowamy się do Obłoczka, mając nadzieję, że rano znów powita nas słońce.